Daaawno, dawno temu, Mama Teresa (szydełkowa Mistrzyni) włożyła w mą rękę szydełko i pokazała jak wykonać łańcuszek, słupek, półsłupek...
Było to fascynujące - obserwować jak spod kawałka metalu nr 2,0 (pamiętam! :)) wychodziły Mamie przeróżne cudeńka, np. ubranka dla mojej lalki.
(Przy okazji - pozdrawiam Mamusię! :o))
Ale było również deprymujące, że mi (w onczas może jedenastoletniej) już takie piękności nie wychodziły...
Zniechęcona porażką, a wciągnięta już wówczas w manię plecenia mulinowych bransoletek (ach, te spodnie podziurawione na udach od agrafek...;)) zrezynowałam z szydełka i oddałam się supełkowaniu.
Mijały lata.
Około roku 2001 w mojej okolicy zapanowała pandomania...
Koale nie były jeszcze wtedy nawet w najdalszych moich planach, wszystko kręciło się wokół pand.
Nadszedł dzień, gdy pilnie potrzebowałam pandy w celach podarunkowych.
Nie pamiętam już przewodu myślowego na skutek którego sięgnęłam po owo (mocno już zakurzone) szydełko nr 2,0.
Ciekawe jaka to cecha charakteru sprawia, że człowiek, który nigdy nie potrafił nic zrobić na szydełku prócz łańcuszka, pewnego dnia sięga po owo narzędzie, stwierdzając: zrobię pandę!
Nie potrafiąc jej nazwać, stwierdzam jednakże, że ja tę cechę niewątpliwie mam.
(Zważcie na to, że mówimy o czasach, w których nie wiedziałam jeszcze czym jest internet i nie wchodziło
w grę wygooglowanie szydełkowej pandy, tudzież znalezienie wzoru na czyimś blogu... Zresztą wstręt do korzystania z gotowych wzorów i schematów mam chyba wrodzony.)
W każdym razie - panda powstała.
Ostatnio okazało się nawet, że wciąż jeszcze istnieje :)
Przeprowadziła się z prowincji i dziś żyje w stolicy naszego kraju i wcale nie zadziera z tego powodu nosa,
a miałaby co zadzierać! ;o) (zaraz zobaczycie...)
Panie i Panowie...
Przedstawiam P A N D Ę!
Pierwszy mARTowy MIŚ.
Jak każdy następny, już i on podszyty był głęboką ideologią znaną w całości tylko mi i Osobie obdarowywanej. (Pozdrawiam Cię, Osobo! :o))
Ze wzruszeniem patrzę na te urocze szpary pomiędzy słupkami z wyzierającą na zewnątrz watoliną...
Na ten absolutny brak jakiejkolwiek zasady co do ilości słupków w okręgu...
Na tę urzekającą asymetrię uszu...
A nade wszystko na ten granatowy nos... (który kupowałam w Koszalinie w pasmanterii na Kaszubskiej wieczorową porą będąc przekonaną, że jest to czarny pomponik... I dopiero światło dzienne obnażyło jego niepodważalną, krzykliwą, wręcz porażającą granatowość...)
Zbliżenie na nosek...:
:o)
Tyle panda.
On to stał się początkiem szydełkowej przygody.
A potem były kolejne...
Każdy tworzony dla jakiejś Szczególnej Osoby, na Szczególną Okazję...
(w tamtych czasach, niestety, najczęściej były to przeprosiny......;o))
Win wielkich i bardzo wielkich miałam dużo, więc MISIE się mnożyły...
Na powyższej fotografii (z jakiegoś rodzinnego zjazdu po latach) widnieją (od lewej):
Pan Miś, Pafnucy, Oskar, Klementyna, Mateusz.
Większość MISIÓW poszła w świat nie doczekawszy się nigdy uwiecznienia w postaci zdjęcia.
Sporo gdzieś się zagubiło (i lubiłam zawsze marzyć, że może zostały przygarnięte przez jakieś dziecko, albo kogoś, kto akurat potrzebował MISIA...)
Zdecydowana większość moich MISIÓW była brązowa
(bo wszak Brązowe Misie kocham najbardziej)
...ale zdarzały się i fioletowe :o)
A dziś już mniej może powstaje samoistnych, autonomicznych ;o) MISIÓW, a więcej MISIOWYCH różności...
Bo przecież wszystko może być MISIOWE...
Bo przecież wszystko może być MISIOWE...
MISIOWA poducha...
MISIOWY pokrowiec...
MISIOWE paputki...
..i co tylko chcecie :o)
Ciekawe, że MISIE mają w sobie to C O Ś.
Szydełkowanie MISIA nie ma nic wspólnego z dzierganiem beretów czy szalików.
Nie wyobrażam sobie "produkowania" MISIÓW na sprzedaż.
Każdy MIŚ to osobna Historia...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz